Najbardziej stresujący element macierzyństwa? Obiad.

Dostaję od was czasem wiadomości w których piszecie o tym, że przygotowanie posiłków dla rodziny wiąże się dla was nie tylko z dużymi nakładami czasowymi, ale i ze sporym stresem.

Rozumiem to doskonale, bo nie chodzi tylko o to kiedy to wszystko przygotować, ale też o myślenie o tym co przygotować – tak żeby wszyscy zjedli, żeby nikt nie marudził i żeby przy okazji nie była to jedna z tych samych 5 potraw w kółko, żeby było zdrowe, zbilansowane, różnorodne, żeby nie skończyło się na tym, że młodociani zeżrą li tylko kluski/makaron pomijając wartościową wkładkę białkowo-warzywną, żeby zjeść razem, spędzić miło czas z rodziną, oddając się wyrafinowanym dysputom i nie przerywać ich wygłaszaniem sztandarowych haseł obiadowych: „nie dłub w nosie”, „nie dokarmiaj psa”, „przestańcie się kłócić”, „jemy sztućcami, a nie rękoma” „no spróbuj choć troszkę” albo „zjedz też warzywa, a nie same frytki”.

Innymi słowy żeby było odżywczo, miło, uroczo, żeby dzieci zjadły ze smakiem, a mąż nie przeżuwał w milczeniu kolejnych kęsów z miną typu „czemuż ach czemuż, ze wszystkich pokrak na ziemi moją żoną została akurat ta”. Tak wiem – mąż też może przecież gotować, powiecie. Ano może i gotuje w weekendy, ale w tygodniu wraca z pracy długo po mnie i czekanie aż nam coś przyrządzi mija się z celem, więc obowiązek gotowania z dziećmi uczepionymi nogi albo oferującymi swoją nieocenioną i niezwykle, prawda, przyśpieszającą cały proces, pomoc przy przygotowaniu obiadu, spada głównie na mnie.

A ja, jak zapewne wiele z was, mam gdzieś z tyłu głowy zakodowaną romantyczną wizję wspólnych, scalających rodzinę posiłków. Wizję kreowaną ochoczo przez magazyny, blogi, telewizję, ekspertów – podkreślających na każdym kroku, że to właśnie rodzinny obiad jest podstawą dobrych nawyków żywieniowych i solidnym oparciem dla budowania mocnych relacji wewnątrz rodziny, okraszających to wszystko pięknymi zdjęciami arcydzieł sztuki kulinarnej pałaszowanych przez spowitą w białe jedwabie uśmiechniętą rodzinę. A w nas budzi się przeświadczenie, że dobrzy rodzice, z naciskiem na dobre matki, zawsze gotują obiad własnymi rencami, koniecznie bioorganiczny i bezowy (bez cukru, glutenu, cholesterolu, kalorii, mrożonek, konserwantów, soli, kupnych tytek/słoiczków…). I że zawsze czynią to z radością i łatwością, a my jedne na całym świecie nieudolnie sobie z tym (nie)radzimy, posiłkując się mrożoną frytką/parówką/makaronem z masłem (niepotrzebne skreślić), które zresztą odbijają się nam potem czkawką wyrzutów sumienia tygodniami.

Tymczasem parę dni temu wpadła mi w ręce interesująca publikacja, której autorzy – antropolodzy i socjolodzy z Uniwersytetu Stanowego Północnej Karoliny przeprowadzili długie rozmowy ze 150 kobietami, przedstawicielkami wszystkich warstw społecznych, a dodatkowo przez kilkaset godzin obserwowali jak wygląda planowanie, przygotowywanie i celebrowanie posiłków w 12 niezamożnych rodzinach. To badanie czysto obserwacyjne więc trudno przypisywać mu duże znaczenie naukowe, ekstrapolując jego wyniki na większą skalę, niemniej z punktu widzenia zwykłej matki dzieciom jest bardzo ciekawe.

Okazuje się bowiem, że dla większości kobiet z którymi rozmawiali autorzy gotowanie nie było przyjemnością, a generatorem stresu. Wiecznie pod presją czasu, w otoczeniu dzieci domagających się atencji, w rozdarciu pomiędzy chęcią ugotowania czegoś wyszukanego i zdrowego, a podaniem makaronu z serem żeby móc spędzić z dziećmi więcej czasu i mieć pewność, że w ogóle coś zjedzą, a nie ograniczą się do powiedzenia „bleh, tego nie lubię”, czasem w gorączkowych próbach liczenia czy wystarczy pieniędzy na jedzenie do końca miesiąca, często w świadomości, że niezależnie od tego co przygotujemy i tak jeden z współbiesiadników będzie niezadowolony.

Część kobiet starała się zaradzić rozdarciu pomiędzy spędzaniem czasu z dziećmi, a gotowaniem, poprzez przygotowywanie i mrożenie posiłków na cały tydzień w weekendy/wieczorami, ale to generowało kolejne frustracje związane z absolutnym brakiem czasu na odpoczynek. Frustracje budziło także to, że nieregularne czasy pracy, szkoły, przedszkola i zajęć dodatkowych nie zawsze pozwalają na prawilne celebrowanie posiłków w pełnym rodzinnym gronie.

Inne kobiety podkreślały, że nie dysponują budżetem, który pozwoliłby im na przyrządzanie dań jakie widują w magazynach/internecie – pełnych wyszukanych, świeżych składników – podczas gdy one mogą sobie pozwolić jedynie na to co oferują dyskonty, a żeby było taniej robią duże zakupy raz na jakiś czas więc nie mają zawsze pod ręką garści świeżej rukoli.

Zresztą od was też wiem, że zdarza się wam czuć źle z tym, że nie możecie wzorem waszych internetowych matczynych, kulinarnych albo fitnessowych wzorów do naśladowania, podać swoim dzieciom na śniadanie własnoręcznie uciułanego chlebka z komosy ryżowej i smoothie z mango i ananasa, lekkiego kremu ze szparagów na obiad, a na kolację batatów z łososiem i trawą cytrynową skropioną tłoczonym na zimno olejem z pestki orzecha, bo nawet jeśli was na to stać to albo nie macie czasu albo w lokalnym sklepie w zwykłym niewielkim mieście, jakich pełno w Polsce, bataty i trawa cytrynowa są dostępne równie często jak pestki orzechów.

Zresztą matki z którymi rozmawiano – szczególnie te z mniejszym budżetem domowym podkreślały też, że wolą się trzymać sprawdzonego menu i mimo że już im to wychodzi uszami gotować te same potrawy w kółko, bo dzięki temu mają przynajmniej pewność, że rodzina coś zje, a serwowanie nowości i próbowanie nowych smaków zwykle oznaczało po prostu stratę pieniędzy i marnowanie jedzenia i czasu.

Kobiety przyznawały też, że często ignorują własne upodobania kulinarne i przyrządzają to co preferuje mąż/dzieci mimo że same za tym nie przepadają albo nigdy nie podają tego co same uwielbiają (np. ryb), bo wiedzą że reszta rodziny nie zje. Co zabawne mimo takiej taktyki rzadko kiedy obserwowano sytuacje w której wszyscy domownicy pałaszują obiad z apetytem i nie narzekają na to co podano do stołu – przy czym okazuje się, że panowie potrafią być równie wybredni jak kilkuletnie berbecie.

Oczywiście artykuł spotkał się nie tylko ze zrozumiem, ale także z krytyką pokroju w zadach się poprzewracało i nasze babcie miały gorzej (w pewnych kwestiach w tak, ale na obiad moja babcia serwowała gar kaszy ze skwarkami albo ziemniaki z kwaśnym mlekiem, a podczas gotowania nie zastanawiała się gorączkowo czy poświęca swojej czeladce wystarczającą ilość czasu i czy aby stymuluje ich rozwój wystarczająco mocno bez jednoczesnego przestymulowywania), inni rzucali frazesami „się chciało dzieci, a to obowiązek to nie ma co marudzić” (nie wolno marudzić, nigdy, przenigdy), „wszystko jest kwestią dobrej organizacji” (aha…), „świeże rzeczy z dużych zakupów i porcje zupy można zamrozić” (zwłaszcza jak się ma lodówkę w której zamrażarka to jedna mała półka), „ja bym w mojej rodzinie na wybrzydzanie przy stole nie pozwoliła – wymiennie z – zgłodnieją to zjedzą wszystko bez marudzenia” (litości!), ba, nawet propozycje by narzekające matule założyły kooperatywy spożywcze coby mieć zdrowe, świeże i wypasione jadło w małych mieścinach widywałam (trzymajcie mnie…).

Więc choć zgodzę się, że matczyne odczucia wobec obiadów nie stanowią palącego problemu społecznego nad rozwiązaniem, którego winni dywagować dniami i nocami rządzący i choć nie zaserwuję wam błyskotliwej konkluzji, rewolucyjnych porad, ani wzruszających puent, bo obiad i tak trzeba zrobić, kasza z warzywami i tak będzie zdrowsza niż mrożone fryty, wspólne spędzenie czasu przy posiłku na pewno dobrze wam zrobi, produkty spożywcze nagle nie staną się tańsze, a gotowanie tego samego w kółko i tak część z nas czeka, bo przy stole zawsze znajdzie się ktoś kto nie lubi, nie chce, ma alergię to sama świadomość tego, że czasem obiadowe frustracje zamieszkują w głowach większej ilości kobiet świetnie krzepi i rozładowuje ponury nastrój. Po prostu.

Gotowanie dla całej rodziny bywa radością, ale też wiąże się z silnymi obciążeniami – presją czasu, finansów i koniecznością zadowolenia innych.

Podzielacie zdanie kobiet z którymi rozmawiano? Przygotowanie rodzinnych posiłków bywa dla was źródłem frustracji?

Bowen et al., 2014. The joy of cooking?

Autorka książki Pierwsze lata życia matki i współautorka Wspieralnika rodzicielskiego. Od niemal dekady przybliża rodzicom badania związane z tematami okołorodzicielskimi - nie po to by im doradzić, ale po to by ich ukoić. Czekoladoholiczka, która nie ma absolutnie żadnego hobby. Poza spaniem rzecz jasna. Pomysłodawczyni nurtu zabaw Montesorry, a także rodzicielstwa opartego na lenistwie. Prywatnie mama trójki dzieci.

39 komentarzy

  • A myślałam, że tylko ja takie frustracje przeżywam 😉 Godzina gotowania obiadu zbilansowanego, że mucha nie siada, a oni chcą… chlebek… ;] A mogłam sobie książkę poczytać 😉

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    matka

    A ja zauważyłam, że jak robię obiad głównie z myślą o sobie (żebym ja była z niego zadowolona), to częściej dzieci coś z niego zjedzą niż jak szykuje coś specjalnie z myślą o nich. Bo akurat jak zrobię coś co zawsze lubiły, to tym razem akurat nie mają na to ochoty i efekt jest taki, że one nie zjedzą tego, co przygotowałam, a ja jestem sfrustrowana. A jak przygotowuję coś z myślą o sobie, to ja jestem zadowolona, a dzieci zawsze coś dobrego dla siebie w tym moim obiedzie znajdą. Myślę, że dużo napięcia przynosi ta chęć kobiet, by zadowolić kulinarnie wszystkich domowników, a oni i tak tego często nie doceniają.

    • Odpowiedz 10 maja, 2017

      Trus

      Ja bym jadła na obiad makaron sojowy ze szpinakiem (wszyscy uważają, że to obrzydliwe), paellę (owoce morza, noweś), babkę kartoflaną (ohyda, szare gluty!), kaszankę (aaaa, uciekamyyyy!), gulasz z kaszą (ale ja bez sosu! Mogę samą kaszę?)
      W kontekście dziecka, które jest z deka niedożywione, gdyż alergia pokarmowa, nadwrażliwość/zaburzenia si, daltonizm (żarcie ma ohydny dla mózgu kolor), dziecka, którego nie da się suplementować, bo żelków witaminowych nie weźmie, tabletki nie połknie, syropu nie wypije… to ja mam przed sobą tylko ciemność.
      PS „Mojego” jedzenia w większości nie jadłby nawet mój mąż (szpinak, owoce morza, babka) 😛

    • Odpowiedz 11 maja, 2017

      Joanna

      Mam podejście podobne jak ty, nie tylko do obiadów, ale też życiowo.
      Zauważyłam, że jak chcesz zadowolić innych to nikt nie jest zadowolony- ani ty ani ci „zadawalani”. A jak robisz tak, żeby tobie było dobrze, rzecz jasna bez krzywdzenia i wykorzystywania to jakoś tak zawsze się układa że jest ok.
      Mam taki przykład w bezpośrednim otoczeniu… Pewna bliska mi osoba bez przerwy robi coś dla innych, tzn.to co ona uważa że jest dla nich dobre. W efekcie ona jest umęczona i sfrustrowana, bo wiecznie oczekuje wdzięczności, a osoby dla których to robi (np.ja) bardzo często tych „darów” nie oczekują i nie potrzebują.
      Zdrowy egoizm jako podstawa dobrego życia! 🙂

      • Odpowiedz 11 maja, 2017

        matka

        Dokładnie! 🙂

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Karola

    Jak ja Cię kocham, za to, że jesteś taka normalna 🙂 a nie „idealna”jak większość mam w Internecie. Dzięki za ten wpis!! 🙂

    • Odpowiedz 20 maja, 2017

      Gaga

      Cudny artykuł! Zasypiam w doskonałym humorze. 🙂

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Ta i

    Ja walcze ze soba zeby ptzygotowywac czasem cos z mysla o sobie a nie wybrednej rodzinie i tak np. czasem zrobie zupe, ktora jem sama, ale dzieci chociaz zobacza ze cos takiego w ogole istnieje (zjedza moze lyzeczke doslownie). Maz za to zup nie toleruje. Za to jak maz gotuje to najczesciej z mysla o swoich ochotach i zachciankach, nie przejmujac sie czy zdrowe/niezdrowe tylko czy dobre i czy on chce to zjesc. Zazdroszcze mu lekkosci ducha, o tak!

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Karolina

    A ja lubię gotować, ja jem co innego, mąż co innego :/ jeszcze przed maniem dziecia ustaliliśmy konsensus, 3 dni moich smaków, 3 dni męża smakow i jeden wspólny. Jak dzieć się pojawił to nie zmieniliśmy nawyków i trwa ten układ do dziś (3,5 roku- od 2,5 dziec zjada z nami). Kiedyś układałam jadłospis na cały miesiac, pod niego listę zakupów i to funkcjonowało (serio nie jest to takie straszne, trwało to max 1h.) W ciagu tygodnia gotuje szybkie obiady, jak mam wolne to mozna cos pokombinować z dłuższymi potrawami. Od pół roku korzystam z gotowych jadłospisów na obiady ( + śniadaniówki do przedszkola, mam gotowe listy zakupów na owe obiadki). Oczywiscie zapłaciłam za to (299 Dkk, około 150 zł na rok). Dzieki temu mam mega spokój, zero stresu związanego z robieniem jedzenia. Mieszkam w Danii i w związku z troche innym trybem życia ( śniadanie, lunch / frokost na zimno około 12-15 i obiad 18-19) takich serwisów jest tu dość sporo, jedne proponują jadłospisy i listy zakupów, a inne i jadłospisy i do nich przepisy i jeszcze produkty do domu przywiozą 🙂 dzieki temu ludzie spędzają więcej czasu ze swoją rodzina – przynajmniej chyba taki był zamysł.

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Justi

    Uff… Nie jestem sama z tą frustracją 😉
    Mnie najwięcej energii kosztuje, żeby znowu nie było to samo… i do tego w miarę szybkie do zrobienia i jeszcze żeby można to zrobić jedną ręką ? gdy najmłodszy „szkodnik” nie będzie chętny do opuszczenia mojej drugiej ręki ?

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Klau

    Oesu. Dzękuję! Lepiej mi się zrobiło 🙂

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    A.

    A ja potwierdzam, że bardzo stresującym elementem jest dla mnie żywienie dziecka (obecnie 2 lata). I to pomimo tego, że lubię gotować i zawsze gotowałam. I pomimo tego, że jak się chłopu powie, że ma ugotować, to ugotuje. I pomimo tego, że dość często dostaję żarcie od rodziców.
    Jak byliśmy we dwoje miałam większy luz, jak nie ugotowałam to zjedliśmy kanapki, sałatkę albo na mieście i też było dobrze. A teraz muszę mieć jedzenie dla dziecka codziennie, żeby niania mogła podać.
    Dzieć, jak to dzieć nie wszystko lubi. A z tego co lubi nie wszystko nadaje się do odgrzewania. W dodatku lubi zupy (nie wszystkie oczywiście) a ja nie jestem mistrzynią w gotowaniu zup. Obecnie wdrażam mrożenie małych porcji, na zasadzie – my zjemy cokolwiek a dla małej najwyżej się odmrozi.
    Nie mam czasu codziennie gotować i czasami nie mogę przewidzieć czy czas będzie czy nie. Frustruje mnie również to, że zdarza mi się o czymś zapomnieć / nie mieć czasu zrobić i w efekcie się marnuje / przeterminuje. Oraz to, że bardzo często brakuje mi czegoś konkretnego pomimo planowania posiłków i zrobienia zakupów z listą.
    Mąż ma dużo bardziej wyluzowane podejście i jak mała sobie życzy na śniadanie trzeci raz z rzędu parówy, to je dostaje. Co gorsza zdarza mu się marudzić kiedy ja staram się zrobić warzywne placki, bo to pracochłonne i po co ja marnuję czas.
    Dodatkowo sprawę komplikuje moja nadwaga – boję się, że jeśli na tym etapie coś przeoczę to córka będzie miała podobne problemy.

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Alicja

    U mnie jeszcze dochodzi element kompleksu teściowej. Bo teściowa to – choć przemiła kobieta – matka-Polka i kobieta pracująca, dom wysprzątany, zupa, kotlet, ziemniaki, surówka i co za problem? U mnie burdel i dziwne papki… (Chociaż trochę z premedytacją, bo ze względów zdrowotnych wolę dusić/gotować niż smażyć te nieszczęsne kotlety…)

    Dodatkowo to, co wspomniałaś – ceny i dostępność „bio-eko-organicznych” produktów. Mamy na forach prześcigają się w wymienianiu, jakie to obiady serwują swoim pociechom, super mięsa od pierwotnego rolnika i własne warzywa bez śladu nawozu sztucznego… A ja, matka kupująca żywność w dyskoncie, chociaż staram się zwracać uwagę na skład, kupować warzywa etc., mogłabym równie dobrze zamawiać żarcie w McDonald’s…

    • Odpowiedz 10 maja, 2017

      Jola

      Ten pierwotny rolnik jest wspaniały! A może, idąc jeszcze dalej, od myśliwego-zbieracza?

    • Odpowiedz 10 maja, 2017

      Alicja

      Pierwotny rolnik <3

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Verona

    Nienawidzę gotować, co zapewne przekłada się na smak przygotowywanych przeze mnie posiłków. Na szczeście mąż woli jeść w stołówce, dziecko ma posiłki w żłobku więc luz… dostaję siwych włosów, jak młody jest chory albo zbliża się jakiś dłuższy weekend ( w te cotygodniowe weekendy staram się być u rodziny, albo wyciągam mrożone frytki z zamrażarki… ) taka to ze mnie wyrodna gospodyni, haha!

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Karolina

    Nie cierpię gotować!
    Rozszerzanie diety niemowlaka to był dla mnie koszmar… Z bólem serca patrzyłam, jak mój syn wypluwa ugotowaną przeze mnie zupkę, a tę ze słoiczka zjada ze smakiem… Z czasem trochę wyluzowalam, mały nabrał apetytu i teraz cała rodzina jada na obiad to samo. Czasem ugotuję mu coś specjalnego-superzdrowego, ale kieruję się przede wszystkim smakami, które zna i lubi. A jeśli nie zje, to zjadam ja:)

    P. S. Mrożenie zup, zwłaszcza dla dziecka, to super sprawa! Młody dostaje coś adekwatnego do wieku, a my możemy ugotować coś tylko dla dorosłych 🙂

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Kinga

    Czytając ten wpis i oglądając zdjęcie tortu czekoladowego na instagramie (omniomniomniomniom) zastanawiam się co robisz by dzieci nie jadły za dużo słodyczy? Ja mam rocznego synka, a jestem absolutnie czekoladoholiczką, zresztą jak mój mąż. I Mały zaczyna już się interesować jak jemy słodkie, a przecież nie dam mu ciasta czekoladowego… jak to pogodzic ze sobą? Błagam tylko nie mówicie, że mam przestać jeść i koniec 😉

    • Odpowiedz 10 maja, 2017

      Alicja

      Jedzą. Nie umrą 😛 po prostu jak jedzą za dużo to im mówię stop za dużo na dziś i w końcu nauczyli się to przyjmować do wiadomości. Ale dla mnie na przykład te tory i ciasta to w przeciwieństwie do obiadów sam relaks i przyjemność – pieczemy razem, mamy swoje rytuały i potem jemy razem i pozwalam im się napychać tym ciastem 😉 ot tak bo to fajne.

      • Odpowiedz 11 maja, 2017

        Kinga

        Ach w ten sposób. Całkiem przyzwoity, przyznaje. Też lubię piec, także mam nadzieję, że jak Mały już nie będzie taki mały, to też chętnie będzie mi towarzyszył. Dziękuję za odpowiedź 🙂

  • Odpowiedz 10 maja, 2017

    Agnieszka

    Odkąd mój mąż jest na diecie (takiej ułożonej przez dietetyka, a nie „na czuja”) to mam istny raj kulinarny w domu. Jego posiłki robi się dosłownie w kilka minut, są zdrowe i smaczne, a nasz syn (2 lata) za nimi przepada. Ja czasami jem to co oni, czasem dorobię sobie coś własnego, ale czas na robienie obiadu zmniejszył się z godziny do często 20 minut. I na szczęście pozostajemy w tym stanie jeszcze co najmniej 10 miesięcy 🙂

    • Odpowiedz 10 maja, 2017

      A.

      To ja poproszę o namiary na takiego dietetyka. Jak się kiedyś przymierzyłam to dostałam takie wskazówki, że niektórych rzeczy nie wiedziałam gdzie szukać:)

      • Odpowiedz 15 maja, 2017

        Agnieszka

        Mieszkamy w Pruszczu Gdańskim, na ul. Raciborskiego jest taki dietetyk. Ale warto też przejrzeć internety 🙂

    • Odpowiedz 19 czerwca, 2017

      Ma

      Ja też polecam dietę od dietetyka. Poszliśmy z mężem wspólnie i mamy wspólną (nie odchudzającą!), zdrową i zbilansowaną dietę (ja karmię piersią a mąż dużo ćwiczy). Mamy w daniach te same składniki tylko niektóre mają inną gramaturę, dużo warzyw, dania robi się bardzo szybko (to był mój wymóg) i są same „zwykłe” składniki z Biedry;-) no i skończyły się moje codzienne męki „co dziś na obiad”, bo mam plan na najbliższe 14 dni;-) dodatkowo mi się udało zrzucić co-nieco bo juz nie opycham się bułkami z dżemem, bo tylko na to miałam czas na początku jak synek się urodził;-)

      • Odpowiedz 19 czerwca, 2017

        Ma

        Aaa jeszcze dodam że rozszerzanie diety synka to czysta przyjemność, bo stosujemy BLW i dostaje po prostu trochę warzyw na parze z mojego talerza:-D

  • Odpowiedz 11 maja, 2017

    Sylwia

    A ja najbardziej nie znoszę karmić tych dzieci (2 i 4 lata)… Nic tylko uciekają, zajmują się czymś innym, zapominają gryźć, gadają, młodszy czasem coś wypluwa żeby za chwilę jednak zjeść łyżeczkę tego samego, a jeszcze chwilę później znów wypluć i tak losowo… A jak już jakimś cudem zjedzą choć trochę obiadu to trzeba robić kolację… Kiedy oni będą sami sobie jeść?! 😉 No, to się wyżaliłam ^^

    • Odpowiedz 18 maja, 2017

      Natalia

      Aaaaaa, mam to samo. Dzieci 3.5 i 1.5 roku. Karmienie to horror. Z młodszym odpuściłam trochę i bywa, że zamiast obiadu poślubił suchą bułkę i zapije cycem. Ale marzę o momencie kiedy sami będą jeść.

      • Odpowiedz 1 grudnia, 2017

        Ania

        Przyłączam się do tych lamentow.. moje dziecię dodatkowo ma dużą strefę rozrzutu obiadu więc sprzątanie też zajmuje sporo czasu 🙁

  • Odpowiedz 11 maja, 2017

    baixiaotai

    Jestem najszczęśliwszą kobietą świata. Mieszkam w Chinach i wiem, że jeśli nie zdążę albo nie będzie mi się chciało (też się tak zdarza!) ugotować dla dziecka, to mogę je zabrać do jednej z miliona knajp na czysty kleik ryżowy czy kukurydziany albo na świeżutki rosół kurzy z makaronem ryżowym, albo na zupę warzywną z ryżem do tego – dziecko się naje, jedzenie zdrowe, nikt mnie z knajpy nie próbuje wyrzucać dlatego, że dziecko jest dzieckiem, a w dodatku wszystko po taniości – za dwa i pół złotego dziecko się najada i jeszcze ma porcję na następny dzień…
    Powinnam zacząć składać dziękczynienie chińskim bogom 😀 I to mimo, że przecież lubię gotować i dziecko chętnie je wszystko, co zrobię.

    • Odpowiedz 11 maja, 2017

      Buba

      pozdrawiam z Chin, czytelniczka bloga 😛 Jeszcze powinnaś dodać do listy kurze łapki, bo mam wrażenie, że w niektórych rejonach to taki odpowiednik polskiej bułki, którą daje się dziecku żeby zapchać buzię 😀
      Różnorodność kleików ryżowych jest wspaniała, myślę że to jest danie warte przeniesienia na polski grunt jako proste, zdrowe danie.

  • Odpowiedz 11 maja, 2017

    klara

    dziekuje za ten wpis! to o mnie. jeszcze dodalabym do tego wszystkiego, ze nie znosze gotowac. moj syn I maz sa wybredni, a kasy nie starcza by wciaz cos zamawiac, od rana wiec chodze zestresowana I zastanawiam sie co dzis na obiad.

  • Odpowiedz 11 maja, 2017

    Olga

    Jakie to prawdziwe. Mimo że umiem i lubię gotować, mimo że robię to od kilkunastu lat, mimo że dziecko mam mniej wybredne od męża (póki co), mimo że raczej jemy zdrowo – to i tak nie mogę się pozbyć myśli, która powraca do mnie jak bumerang: że zła matka, bo zawsze przecież mogłabym LEPIEJ.

  • Odpowiedz 11 maja, 2017

    Berta

    Kocham Cię! Uwielbiam Twoje wpisy. Czytam i myślę: ‚nareszcie jakiś głos rozsądku’, ‚ona mnie rozumie’… Adoptujesz mnie, Alicjo?
    ???

    • Odpowiedz 12 maja, 2017

      Alicja

      hahah a chcesz taką matkę co gotować nie umi? Ale ciasta za to robię spoko!

  • Odpowiedz 12 maja, 2017

    Mysz

    Uff. Dzięki za ten wpis. Bo przecież obiad zawsze powinien być wcześniej albo lepiej albo zdrowiej…

  • Odpowiedz 17 maja, 2017

    Mama Ewci

    Święta prawda! Jak wreszcie opanowałam zrobienie dwudaniowego obiadu przy mojej prawie dwulatce, to zaczynam wymiękać na samą myśl o tym, że od grudnia będzie dwójka dzieci, w tym pewnie jedno uczepione u piersi…I pewnie znowu zostaną nam mrożonki i nieśmiertelny rosołek, który na szczęście mój Mąż robi doskonały. 🙂

  • Odpowiedz 24 maja, 2017

    Bellis

    TAK, TAK, TAK. Najmłodsza córka alergik. Syn chudy szczypior, który jada wyłącznie na słodko i ma histerię na widok cebuli (wypatrzy najmniejszy, głęboko ukryty kawałeczek) i pomidorów. I wszelkich innych warzyw. I mięsa. Najstarsza córka w wieku dojrzewania, która zaczyna się rozrastać wszerz i powinna jeść jak najwięcej warzyw. Których syn nie tknie. Mąż na szczęście jest wszystkożerny. A ja nienawidze gotowania.

  • Odpowiedz 15 czerwca, 2017

    Kasia

    Przeczytałam wpis, zrobiło mi się lepiej, że nie jestem sama. Wysłałam link mężowi i pośmialiśmy się razem. Potem na chwilę wziął mój telefon i po zamknięciu swojej karty co zobaczył? Stronę z kaszką jaglano-gryczano-owsianą (z linku pod wpisem zresztą) 😉

  • Odpowiedz 16 czerwca, 2017

    mamaMarta

    Jak dobrze znam te frustracje:) Pierworodny niejadek, a właściwie jadek ale baaardzo wybiórczy, jakiś rok temu się poddałam i co drugi dzień gotuję mu zupę pomidorową z pulpetami i makaronami w różnych fajnych kształtach i wiecie co? Dobrze mi z tym jak zje taką zupę to dostaje porcje białka warzyw i węglowodanów a ja nie mam wyrzutów sumienia, że na drugie dam mu kluchy na parze z koktajlem (kupowane), albo naleśniki (robię większą ilość i mrożę), dla reszty rodziny jakieś normalne drugie danie, a jak nas najdzie na inną zupę to po prostu dzielę wywar na pół i z jednego robię nieśmiertelną pomidorową, a z drugiego coś dla nas.
    Wciskanie niejadkowi na siłę nielubianych potraw kończy się tylko stresem, frustracją i pogłębieniem niejadkowatości, lepiej odpuścić, wszyscy domownicy zdrowsi będą (z naciskiem na zdrowie psychiczne:))

Leave a Reply Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.

Skomentuj matka Anuluj pisanie odpowiedzi