Z mężem mym osobistym łączy mnie wiele upodobań, zainteresowań, poglądów. Śmieszą nas te same żarty, fascynują te same książki, irytują podobne zachowania, ale jest jedna kwestia, która dzieli nas okrutnie, a mianowicie nasze podejście do wysiłku fizycznego.
Mój mąż sport uwielbia. Regularnie od ponad 14 lat biega długie dystanse. Regularnie gra w tenisa. Regularnie macha kończynami katując się tym czy innym zestawem ćwiczeń. I regularnie wraca z tych treningów zmęczony, obolały, ba, czasem krwawiący albo kontuzjowany, ale… szczęśliwy.
Ja odkąd pamiętam – i dotyczy to również wczesnego dzieciństwa – hołduje zasadzie „sport to mord” i tak długo, jak długo nie chodzi o bieg po ciastka do spożywczaka, tak długo trzymam się od wysiłku fizycznego z daleka. Nie lubię, nie cierpię, nie-na-wi-dzę badziewia. Nie pojmuję idei machania sztangą, robienia brzuszków, biegania po lesie czy innej bieżni. Nie lubię się pocić, brudzić, męczyć i to jeszcze czymś tak nudnym jak aerobik, bieganie, gry zespołowe, siłownia, pływanie… Ćwiczenia zabierają mi cenny czas i są – jakby to powiedzieć delikatnie – no powiedzmy, że głupie.
Wszystko to sprawia, że kompletnie nie rozumiem mojego męża i nie wiem co trzeba mieć we łbie żeby się tak dobrowolnie katować. On to zawsze tłumaczy tym, że owszem czasem bywa ciężko, ale potem ta euforia w którą się wpada, kiedy endorfiny walą człowieka po każdej komórce, to jest coś niesamowitego. Próbowałam więc! Próbowałam ćwiczyć, skatować się tak jak on – do wyzionięcia ducha. I nic. Żadnej euforii. Żadnego stanu porównywalnego z siedzeniem na kanapie, jedzeniem czekoladek i popijaniu ich gorącą herbatką z cukrem kiedy to dopada mnie prawdziwy błogostan, a z euforii mam ochotę krzyczeć, że życie jest piękne. Nic – ilekroć zaczynałam ćwiczyć po 3 minutach dopadała mnie totalna dysforia, dyskomfort i wszystkie inne dysuczucia świata. I niezależnie od tego co robiłam dalej – kontynuowałam katowanie się czy je przerywałam – nigdy nie zastępowały ich jakieś wzniosłe uczucia.
Co interesujące jedna z moich sióstr ma podobne podejście i od lat wpisuje w rubrykę motto życiowe „sport to mord”, moja druga siostra zaś… przez lata była odnoszącym sukcesy sportowcem wyczynowym i skończyła akademię wychowania fizycznego.
W pewnym momencie zaczęłam się więc zastanawiać co różni mnie i moją najstarszą siostrę, od Wirgiliusza i mojej środkowej siostry. A jako że ostatnio dużo rozmawialiśmy o tym czy wszystko jest kwestią chęci i organizacji, to stwierdziłam, że zacznę szperać i się dowiem co ze mną (albo z Wirgiliuszem) nie tak.
W rezultacie po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że nauka jest wspaniała, wszak to dzięki niej mogę obarczać winą za wszystko mamusię i tatusia – bo geny, bo sposób wychowania, bo historia rodziny…
Psor Rodney Dishman, który zajmuje się kinezjologią i psychologią, opowiada bowiem rzeczy, które są miodem na moje udręczone serce i opatulają czekoladową kołderką moje nieskore do wysiłku mięśnie. Otóż uzyskane przez jego zespół wyniki sugerują że „wariancje w genach związanych z aktywnością dopaminy i innych neurotransmiterów mogą wiązać się bezpośrednio z wysoką bądź niską aktywnością fizyczną i mogą na nią wpływać także pośrednio poprzez modulację motywacji do aktywności i cechy osobowości”.
Zanim oburzeni zaczną utyskiwać, że geny to przecież nie wszystko i szukam tylko wymówek – powiem tylko tyle, że oczywiście, że w tym wypadku geny to tylko część – pewien wycinek – obrazka, a nie jego całość (choć w kontekście moich sióstr interesujące jest dla mnie chociażby to, że ja i najstarsza dzielimy pewne podobieństwo fizyczne, a środkowa – ta od sportu – jest totalnie z innej bajki, nie zmienia to faktu, że genotyp może wyjaśniać zwykle ledwie 10-40% w porywach 50% zmienności w osobowości), oczywistym jest również to, że szukam wymówek, wszak istotą mego żywota jest szukanie wymówek, niemniej wbrew pozorom nie zamierzam winą za mój kanapowy żywot obarczać li tylko genów, ale też… inne związane z fizjologią kwestie.
Ot choćby taki próg wentylacyjny, czyli taką intensywność wysiłku przy której następuje znaczny wzrost wentylacji płuc (szybsze oddechy). Dla statystycznego Kowalskiego próg ten wynosi plus minus 50-60%, dla sportowców wyczynowych może przekraczać 80%, dla mnie i innych ludzi którzy ćwiczeniami sumiennie gardzą i prowadzą osiadły tryb życia może jak się okazuje wynosić li tylko… 35%. Ba! W badaniach były istoty (gwoli ścisłości w tym wypadku otyłe acz zdrowe), które próg wentylacyjny osiągały przy myciu naczyń albo pieczeniu ciasta. Czyli, że był ktoś dla kogo subiektywne odczucie wysiłku przy zmywaniu garów było porównywalne z tym co czuje biegnący po medal i czujący na sobie oddech rywali atleta.
Oczywiście pojemność płucek i próg wentylacyjny można modulować i powiększać, ale w przypadku osiadłych istot, które tak jak ja systemowo gardzą wysiłkiem, lepiej by następowało to stopniowo, bo w przeciwnym razie uczucie dyskomfortu jakie towarzyszy przekraczaniu własnych granic z dużym prawdopodobieństwem szybko doprowadzi do tego, że osiadłe ameby zarzucą ćwiczenia by uniknąć nieprzyjemności z nimi związanych. Been there, done that, że się tak wyrażę i krzepiące jest przeświadczenie, że nie tylko mnie to zniechęca na stałe i amen – a jako że zawsze kiedy już podejmowałam nadludzki wysiłek żeby w ogóle zacząć jakieś machanie kończynami, to by wycisnąć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie katowałam się do momentu w którym czułam, że mam absolutnie i totalnie dość i że zaraz umrę (czyli jakieś 3 minuty) – to kto wie być może właśnie tu leży wina za klęski wszystkich moich zrywów sportowo-wyzwoleńczych?
Na drugim biegunie stoją zaś Ci, którzy są być może – jeśli tezy psora Dishmana naprawdę się potwierdzą – częściowo genetycznie predysponowani do odczuwania przyjemności z wysiłku, mimo że sam wysiłek często wiąże się z nieprzyjemnymi odczuciami – takich ancymonów nazwano zresztą subtelnymi… masochistami. Do tego perwersyjnego typu należą zatem wszyscy Ci którzy uważają, że to fajnie się zmęczyć do padu trupem. Oczywiście między jednym a drugim typem jest całe spektrum ludzi mniej lub bardziej umiarkowanych, niemniej zabawne jest to, że najwyraźniej ja i mój szanowny małżon plasujemy się na jego skrajnych końcach, bo ja generalnie życiowo unikam wszystkiego co nie sprawia mi radości i przyjemności patrz jarmuż i bieganie i konsekwentnie zastępuje je tym co sprawia patrz czekolada i spanie.
Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że choć ja nie przebiegnę 10 kilometrów bez zadyszki, bo tej dostanę zapewne w okolicy 10 metra, to w mojej subiektywnej ocenie ja i tak mam dużo więcej aktywności fizycznej na co dzień niż mój usportowiony mąż. Kiedy on bowiem całymi dniami siedzi na tych swoich spotkaniach w tych swoich biurach do których udaje się swoimi samochodami, to ja latam jak kot z pęcherzem – biegnę z dziećmi do i z przedszkola, na plac zabaw, na spacer, do parku, do lasu, z psem, targam kartofle, truskawki, hulajnogi, rowerki, dzieci, wpycham pod górę – w palącym słońcu, deszczu, śniegu – wózek wyładowany dwójką dzieci i zakupami, a potem prężę muskuły by go nie puścić z górki, niezliczoną ilość razy noszę, podnoszę, wynoszę, przenoszę, siadam, wstaję, siadam, wstaję, bo pić/siku/jeść/zgubił się samochodzik. Myślę, że to kolejny czynnik przyczyniający się do tego, że ja nie lubię, a on kocha.
Czemu o tym wspominam? Bo całkiem możliwe, że dla osiadłych ameb sama zmiana postrzegania tego co jest ćwiczeniem i aktywnością fizyczną, a co nie może dużo zmienić i pomóc w rozhulaniu machiny sportowo-wyzwoleńczej. Otóż naukowcy z uniwersytetu Harvarda przeprowadzili taki wesoły eksperyment do którego zwerbowali pokojówki z kilku hoteli. Połowie kobiet powiedzieli, że praca jaką wykonują na co dzień to doskonałe ćwiczenia, które pozwalają im spełnić kryteria aktywnego stylu życia, drugiej połowie zaś takiej informacji nie udzielono. Po 4 tygodniach w trakcie których żadna z kobiet nie wykonywała dodatkowych ćwiczeń tylko po prostu nadal wykonywała swoją pracę, okazało się, że te kobiety którym powiedziano, że ich praca to też ćwiczenia straciły więcej kilogramów, zaobserwowano u nich redukcję tłuszczu w ciele, zmniejszyło im się BMI i proporcje talia-biodra. Oczywiście to nie były żadne ekstremalne metamorfozy robiące z człowieczka Michelin smukłą łanię, niemniej były zauważalne i istotne chociażby ze względu na korzyści zdrowotne.
Może więc dla osiadłych ameb nienawidzących ćwiczeń to jest jakiś sposób – zacząć postrzegać to co robimy w ciągu dnia – te wszystkie gonitwy za dwulatkiem pośród sklepowych pólek, jako ćwiczenia i powoli, stopniowo, bez spiny dorzucać jedno kółko po parku więcej, jeden samolocik z dzieckiem więcej, jeden „wyścig” do kasy więcej – może wtedy będzie łatwiej podjąć po czasie nadludzki wysiłek i zacząć ćwiczyć jak normalni ludzie.
Czy to zadziała i wszyscy jak jeden mąż zaczniemy lubić ćwiczenia? Szczerze wątpię, bo wnioski jakie płyną z całej literatury do której udało mi się dotrzeć są takie, że nasze zmotywowanie rozumiane jako regularne podejmowanie wysiłku fizycznego jest naprawdę wielowymiarowe i ma podłoże genetyczno-fizjologiczno-psychologiczno-środowiskowe i pewnie jeszcze wiele innych czynników tu mota, ale w przypadku osiadłych ameb nic nie stoi na przeszkodzie by tym razem zamiast katować się wytrwale przez 3 dni i całkiem się zniechęcić, zarzucając ćwiczenia na następne 3 lata, spróbować metody mikroskopijnych kroczków i może spróbować w ten sposób to całe ćwiczenie… polubić?
To co jest tam jakiś fan hasła sport to mord?
Ania
A ja stoję po stronie Twojego małżonka ? człowiek wytargany, ale człowiek szczęśliwy! Ale znam duuużo osób, które nie mają się zamiaru mordować za żadne pieniądze?
jus
no nie, ja próbowałam małymi kroczkami i ćwiczyłam naprawdę długo – ponad rok regularnych ćwiczeń, ze zwiększaniem intensywności stopniowo. I nigdy, przenigdy żadnych endorfin czy choćby zadowolenia, 3 raz w tygodniu szłam na ćwiczenia jak na ścięcie. Owszem, nabrałam mięśni i siły, co dawało mi satysfakcję i motywację, ale zadowolenie z samych ćwiczeń?? w życiu.
pozdrawiam
ameba również osiadła
Żywka
Jesteś moją bratnią duszą! Jak ja szczerze nienawidziłam w szkole w-fu. Jak ja kocham spać i leżeć gdziekolwiek, a jak bardzo się nie da przy tym małym ruchliwym robalu, moim synu 😀 Ze łzami w oczach wspominam czasy ciąży, kiedy to moim jedynym zadaniem było leżeć i hodować w brzuchu małego :’)
ola
Nienawidziłam wfu. Mimo regularnych ćwiczeń w szkole miałam zawsze zadyszkę i mroczki przed oczami. Oczywiście zawsze zwalano to na „brak kondycji”. Chodzę na jogę ale nie lubię ćwiczeń.
Klara
I kolejny powod by lubic Cie jeszcze bardziej. Zdecydowanie sport to mord. Doslownie nienawidze!!! Mialam taki okres w zyciu (prawie rok!) ze biegalam codziennie okolo godziny. Musialam po prostu sporo zrzucic. Mimo zdecydowanie lepszej kondycji i tak byla to codzienna droga przez méké, a lepsze wyniki i coraz dluzsze dystanse wcale nie wywolywaly zadnej euforii.
Michalina
Moje motto to: przez sport do kalectwa ???
Sylwia
Jak dobrze, że nie jestem sama 😉 Nienawidzę ćwiczeń, nieraz próbowałam i tylko nienawidzę ich jeszcze bardziej… Po części pewnie dzięki mojej kochanej wuefistce z podstawówki, która nic tylko pały mi wstawiała, nawet jak dawałam z siebie wszystko co mogłam. Dzięki za ten wpis, będę mogła wyjaśnić mężowi – bo mój też masochista i nie rozumie czemu ja się nie cieszę z ćwiczeń 🙂
Remia
W pierwszym momencie pomyślałam, że wpis tu napisała autorka janinadaily, zdecydowanie to samo podejście do wysiłku. 🙂 U mnie akurat odwrotnie – lubię sport wszelaki.
Tulis
A ze mna jak zawsze cos posrodku. Bo ja bie znisze cwiczyc i machac ale jak juz sie namacham (bi musze ze wzgledu na kregoslup) to czuje sie szczesliwa i spelniona. Co wcale nie znaczy ze mam ochote na wiecej 🙁 kazdy trening to walka z sama soba i skoro po pol roku regularnosci sie to nie zmienilo to juz chyba nic nie pomoze
Tasza
To samo u mnie!!! Małżon biega, jeździ na rowerze setki kilometrów i do tego jeszcze siłka dla wzmocnienia korpusu… :/ ja biegnąc na bieżni słyszę w głowie stek przekleństw i mam ochotę kogoś zabić 😛 serio! Euforii powysiłkowej nie dane mi było poczuć nigdy! Rower lubie ale traktuje jako środek transportu (no i jade tak, żeby się nie spocić ?)
piwnooka
Sport to mord! Regularnie czytam, że zrobił komuś krzywdę. Nie wiem, po kim mam geny, na pewno trafiły mi się po kimś wyjątkowo nieruchliwym (a mama to w ogóle wicemistrzyni Polski na 100m, więc ja to drugi biegun). Dziękuję za wpis, trochę nam (tzn. mi i mojej przyjaciółce oponce) lepiej 😉
Tylko dla Mam
Uwielbiam ten eksperyment z pokojówkami. Od lat go opowiadam na prawo i lewo, bo mnie to podejście bardzo przekonuje 🙂
Algo
Hehe muszę przyznać, że mi lepiej na duszy. Jogę i pilates lubię, spacery i przejażdżki rowerem też, ale byle się nie spocić i nie dostać zadyszki. No i na rowerze zawsze na lody muszę zrobić przerwę. Na fitnesie zawsze robię wszystko odwrotnie i nie nadążam generalnie. Jako sport traktowałam też chodzenie z wózkiem. Nigdy takich szczupłych ud wcześniej nie miałam. Szkoda, że Mała już nie jeździ – uda wracają do normy ;p
Agnieszka
„Sport to mord ” to tez moje motto życiowe. Nie wychodzi mi na dobre i walczę z nim tak intensywnie, że gdyby tę walkę przełożyć na wyczyny sportowe to byłabym w kadrze narodowej.
Żyję nadzieją, że skoro polubiłam jarmuż (w wersji megaKalorycznej) to kiedyś, poczuję tę mityczną euforię sportowca.
STARA MATKA
Przyłączam się do hasła „sport to mord”. Wolę katować się intelektualnie 🙂
Alicja
Jako i ja 😀
Ania
Ja, ja, ja! Co ciekawe – sport uwielbiam oglądać i w dzieciństwie marzyłam nawet, że zostanę kiedyś mistrzynią olimpijską, ale… Z perspektywy czasu widzę, że co najwyżej w strzelectwie czy łucznictwie miałabym jakieś szanse 😉 Próbowałam wielu aktywności fizycznych, ale przy wszystkich cierpię przeokrutnie, jedyne dla mnie akceptowalne to jazda rowerem i spacery (tęsknię za czasami, kiedy dzieci spały w wózku, a ja po prostu mogłam sobie spacerować, jednak bieganie za przedszkolakami na rowerkach to zupełnie inna bajka). No i może basen, ale raczej nie pływanie, a wdrapywanie się na różnego typu zjeżdżalnie wodne 😉 Na szczęście mój mąż uwielbia się porządnie sponiewierać, więc to on zajmuje się bieganiem, skakaniem i siłowaniem z dziećmi, które ewidentnie bardzo tego potrzebują.
Alicja
A ja, jeśli chodzi o sport, mam osobowość dwubiegunową. Bywają okresy, nawet roczne, gdy największą przyjemnością sprawia mi siedzenie na kanapie z kawą i ciastem, i kiedy każdy wysiłek jawi mi się jako największa tortura. Coś szybszego niż spacer powoduje zadyszkę i dyskomfort psychiczny, a najszczesliwsza jestem kiedy mogę nic nie robić. Po czym następuje obrót o 180 stopni i nosi mnie kiedy nie pójdę 3 razy w tygodniu na siłownię, gdzie targami sztangę do momentu aż wyczerpana padnę na podłogę. I zaznaczam, że to musi być konkretny wysiłek, nie jakieś pitu pitu, aerobik i machanie nóżki, tylko ostry trening po którym ledwo dyszę, a na drugi dzień bolą takie mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia. I kiedy skończę taki trening zalewa mnie taka ilość endorfin, że już nie mogę doczekać się następnego treningu.
Ps. Ale biegania nienawidzę niezależnie od tego czy przechodzę okres kanapowca czy sportowego narkomana.
NikaCh.
Przez cale 34 lata sport nie byl mi do niczego potrzebny. Potem urodzilam dwojke chlopakow, a teraz trenuję regularnie od roku razem z mężem i to nas do siebie jeszcze bardziej zblizylo. Wspieramy się i mamy swietne wyniki, do tego jemy coraz zdrowiej, wiec same plusy. Nie podzielam zdania autorki. Właściwie po takim artykule czekam juz tylko na kolejny pt. „Sprzątanie nieustannym pasmem cierpień – hej matki! przestańmy sprzątać bo to głupie i męczące” – tutaj tez na pewno wiele mam będzie się solidaryzować z autorką.
Alicja
Taki już był 😀
Malgorzata
Płakałam ze smiechu jak czytalam serio…w metrze hahahha uwielbiam Cie a od teraz jak wiedze ze tyle nas laczy uwielbiam Cie jeszcze bardziej 🙂 ps. Moj maz zawsze mnie tak „motywuje” kiedy na stojaco bujam nasza 9 kg corke( ktora nie chce inaczej zasnac)
…ze az pot sie ze mnie leje…”taka będziesz chuda”…a ostatnio „będziesz miala ramiona jak Pippa Middleton”(której ramionami ostatnio sie zachwycano)hahaha kochany….
MonaLu
A ja zaraz idę właśnie pobiegać i na samą tę myśl jestem szczęśliwa, ale muszę się najpierw z podłogi pozbierać, bo padłam ze śmiechu. Alicjo, gratuluję pióra i dziękuję za te wszystkie prace wyszukiwawcze! 🙂
BeataAnna
Ten artykuł jest idealnie o mnie. Na szczęście ćwiczenia to tylko 30% a dieta 70% jesli chodzi o odchudzanie. Jestem wstanie nie jeść, ale do ćwiczeń nikt mnie nie zmusi.
Małgorzata
ćwiczę regularnie od kilku miesięcy i już wiem czemu zamiast tryskać szczęściem jestem coraz bardziej wkurzona! 😀
Bacha
A mnie zastanawia jedno… Jakim cudem aż dwójkę dzieci Ci sie udało zrobić – no dobra – naszej płci trochę łatwiej być stroną bierną – ale już pobrudzenia się trudno jest uniknać…
A poważnie – wysilek przy setnej zmianie pieluchy albo schylaniu sie do nocnika czy innego czyszczenia jest nieporownywalny z wysiłkiem „intelektualnym” podczas pracy w biurze – to najprawdziwsza, niepodważalna prawda; ale produkcja endorfin za cholerę się od tego nie zacznie.
A od półgodzinnego już biegania – i owszem…
Dita
Ooo to piatunia! Osiadle ameby górą. Od dzis uwazam się za wyczynowca i niech no ktoś mi coś zarzuci
Osiadla ameba
Tylko pilates daje sie zjesc z tych wszystkich „aktywnosci” (o dziwo polecam), ale Ty masz Alicja luksus wystrzalowych nog przy tym amebowaniu… damn, podczas czytania tegoz artykulu wciagnelam tabliczke milki. Taak, katowanie sie jest zle.
Ula Nowak Blog
Dzięki za artykuł :). Mogę czterema kończynami podpisać się pod stwierdzeniem „osiadła ameba”, nie byłam nigdy sportowym mistrzem oprócz krótkiego epizodu, gdzie faktycznie uprawiałam sport regularnie i efekty jakieś tego były. Ostatnio jednak słysząc wszem i wobec o zaletach uprawiania sportu (i chwała za to!) zaczęłam ćwiczyć, ale właśnie startując małymi krokami i ciesząc się z wyrabianego nawyku. Niejednokrotnie podejmowałam wcześniej katorżnicze próby i od razu nakładałam na siebie ciężary nie do uniesienia i szybko się zniechęcałam. Teraz bawi mnie samo wyrabianie nawyku i satysfakcja odhaczania treningów – polecam :)!
Trus
Wułef jest gópi!
Napisałam to ja, która przeprowadziłam we własnej mózgownicy eksperyment taki, jak ten z postrzeganiem pracy jako ruchu/aktywności fizycznej. I ruszyłam z miejsca. W czerwcu przeszłam nożnie 200 km 🙂 Do tego dokładam trochę jogi, trochę cardio (tu satysfakcję i endorfiny zapewnia mi fakt, że dożywam – jakoś – końca treningu), trochę zwykłych, nudnych ćwiczeń na mięśnie. I to jest przyjemne! Jednak!
A przecież mogłabym powiedzieć, że mam sporą nadwagę, że kiedy byłam dzieckiem, miałam zakaz biegania, tylko na spacerek za rączkę, że rodzice z nadwagą, że nieruchliwi. Geny nie takie, wychowanie nie takie, warunki nie takie – a jednak się udało :))))) I jestem z siebie dumna!
A dzisiaj pierniczę wszystkie ćwiczenia, bo spałam nieco ponad 3h i priorytetem jest przeżyć a nie fikać 😉
złotooka
Ach, no i wiem już, dlaczego zawsze umieram przy każdym podchodzeniu pod górkę, biegu czy szybszym pedałowaniu! WF-u też nienawidziłam. Na szczęście dobre geny i intensywna praca mózgiem (w sensie ciągłe rozkminy) sprawiły, że nigdy nie miałam nadmiarowych kilogramów. A od porodu nałogowej Ssaczki nawet mam niedobór.
Nie cierpię biegać. Nienawidzę siłowni. Lubię rower, ale tak by się nie spocić. Spacery. Powolne pływanie. Uwielbiam za to taniec, i naprawdę szczerze pokochałam jogę. I to nawet w wersji wyciskającej 10-te poty ashtangi! A mój małż też zawsze opowiada o tych endorfinach po bieganiu, nie mogę tego pojąć.
Asia
Boże kochany!! Kobieto dziękuję Ci za ten wpis. Co za ulga :). W końcu wiem że nie jestem sama ! Mam tak samo jak ty, a no i w dodatku chłopaka – aktywnego sportowca, ktory mnie nie rozumie.Teraz wszystko jasne. Pozdrawiam
Ania
Ja też nie cierpię sportu. Nie lubię go nawet oglądać w TV. Kocham za to wodę i lubię pływać, choć nie systematycznie. Uwielbiam oglądać filmy i pić gorącą czekoladę, mniam;))
Joanna
Ja potrafię się popłakać po ćwiczeniach … nie, nie ze szczęścia. Też totalnie nie rozumiem jak można odczuwać euforię, kiedy jest się spoconym i zmęczonym.
Roxi
Ja ćwiczyć lubię a jeszcze bardziej lubiłam przed porodem. Teraz zostały mi ćwiczenia jak na razie „dla babć” takie które nie są wytrzymałościowe i nie nadwyrężają brzucha, bo 8 miesięcy po porodzie wywołałam tymi ćwiczeniami ponad siły jakiś drugi okres…:(
Tak więc stara baba, nie to co kiedyś.
Ale czy trzeba przekonać? Nie 🙂
Magda
Uwielbiam Cię osiadła amebo. Mój małż 3xtyg siłownia plus basen. Mnie odpycha już sam zapach siłowni a z basenu to wybieram jacuzzi. Mam szczęście, że natura łaskawa i jestem szczupła, mimo 4 z przodu. Ale w ubiegłym roku miałam zryw. Zimą. Waga niebezpiecznie poszła w górę, zrobiłam badania, skonsultowałem z dietetykiem. Kazali się ruszyć. Przez 3 miesiące trenowałam jak durna. Biegałam, skakałam, fitness i różne onlajny. Nawet endorfiny były czasem i ochota na seks każdego dnia. Efekt osiągnęłam i znowu siadłam na kanapie.
Dzięki za ten tekst, muszę go dać mężowi. Zanim się ze mną rozwiedzie za to, że nie podzielam jego pasji i nie chce na urodziny rocznego karnetu na siłownię.