Nieoczywista przyczyna kryzysu zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, którą możemy wziąć swoje ręce i zmienić

Jak zapewne zdążyliście zauważyć od pewnego czasu spora część globu grzmi, że mamy kryzys zdrowia psychicznego wśród młodzieży. Nie każdy się z tym zgadza – część uważa, że to nie rzeczywisty kryzys, a lepsze diagnozowanie i większa świadomość zdrowia psychicznego, ale wielu specjalistów uważa, że  w kategorii zdrowie psychiczne młodych ludzi coś zaiste szwankuje, a wskaźniki dobrostanu lecą na łeb na szyję od lat kilkunastu.

Nie mamy jednak odpowiedzi na pytanie z czego by to miało wynikać. Hipotez jest sporo – od uwielbianego przez dorosłych kozła ofiarnego tj. dostępu do social mediów, przez za małą ilość snu, po generalny nastrój społeczny typu kryzys jest i kryzys będzie, a poza tym czeka nas zagłada, bo zmiany klimatyczne, zapaści ekonomiczne, wzrost nierówności i cała reszta zła świata to jedyne co poprzednie pokolenia mogą przekazać kolejnym w spadku.

Co jasne, najrozsądniejsze wydaje się założenie, że jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z załamaniem zdrowia psychicznego młodych ludzi, to nie będzie to wina jednego czynnika, tylko jak to zwykle w życiu bywa, nawarstwienie kilku różnych. I jednego z takich potencjalnych czynników dotyczy opublikowana w marcu 2023 roku praca trójki raczej już statecznych badaczy dzieciństwa.

Żeby była jasność to nie jest praca empiryczna, nie jest to badanie ze statystykami i twardymi danymi. To komentarz autorów sporządzony na podstawie przeglądu innych badań, a także statystyk. Nie traktujcie więc tego co poniżej jak najwyższej prawdy objawionej, tylko jak fascynujący przedmiot „ku refleksji”. Uczciwie dodaję też, że chęć do napisania o tej pracy wynika z mojej niekłamanej słabości do dorobku badawczego jednego z autorów to jest Davida Lancy’ego oraz z tego, że ich obserwacje bardzo do mnie trafiają. Bowiem od prawie dekady każdego dnia piszą do mnie rodzice i wiem co napawa ich lękiem i w których obszarach widzę drastyczną zmianę w podejściu w porównaniu do chociażby mojego dzieciństwa.

No dobra, tyle tytułem wstępu – teraz czas na „mięso”.

I tu pierwsze zaskoczenie, bo wbrew dominującej w sieci narracji o tym, że kryzys to kwestia obserwowana od mniej więcej 2010-2012 roku, autorzy zaczynają swój wywód od tego, że pogorszenie zdrowia psychicznego kolejnych pokoleń obserwować można już od pięciu-sześciu dekad. A ich teza jest taka, że główną przyczyną wzrostu w obserwowanych zaburzeniach zdrowia psychicznego, jest stopniowe i nasilające się w kolejnych dziesięcioleciach zabieranie dzieciom i nastolatkom możliwości na swobodną zabawę, włóczenie się i angażowanie w inne podobne aktywności Z DALA od bezpośredniego nadzoru i kontroli dorosłych. Czyli samodzielnie.

Na przestrzeni ostatnich dekad zmieniła się bowiem narracja kierowana do rodziców – porady przestały widzieć małych ludzi jako kompetentnych, a zaczęły ich widzieć jako istoty wymagające nieustannego nadzoru, opieki i pełnej kontroli. I choć z jednej strony dziecięca wolność w zakresie np. tego co mogą jeść albo jak się ubierać wzrosła w porównaniu do tego co było kiedyś, to równocześnie spadła ich wolność w zakresie samodzielności czy podejmowania pewnego ryzyka i decyzji z dala od nadzoru starych.

Dzieci coraz mniej czasu spędzają na wolnej, swobodnej, samodzielnej zabawie choćby na dworze, coraz później mogą też same na nim przebywać („bo strach teraz puszczać”), coraz rzadziej mogą chodzić same do szkoły, bo coraz częściej przez długie lata są do niej zawożone i z niej przywożone. Z trudem przychodzi nam pozwalanie im na samodzielność w zakresie podróżowania komunikacją miejską czy transportem publicznym. Z coraz większym trudem przychodzi nam też pozwalanie im na podejmowanie jakiegokolwiek nawet drobnego ryzyka typu wspinanie się po drzewach – raczej pędzimy w kierunku szczelnego otulania ich folią bąbelkową. Jakby tego było mało, równocześnie wraz ze spadkiem w zakresie tego typu autonomii, wzrosła ilość czasu jaki dzieci spędzają na ustrukturyzowanych aktywnościach – w szkole, na nauce, zajęciach dodatkowych – pod bezpośrednim, czujnym okiem ludzi dużych. Mają więc mniej wolności fizycznej i samodzielności, mniej swobodnego, wolnego czasu, za to dużo więcej kontroli. A to może zmniejszać ich poczucie szczęścia i sprawczości, zarówno na gorąco, czyli krótkofalowo, jak i wedle założeń pracy – długofalowo.

Krótkofalowe poczucie radochy i satysfakcji z tego, że coś umiemy, potrafimy, możemy jest raczej oczywiste. Wszyscy pamiętamy jaka to frajda robić coś bez czujnego oka nauczycieli, rodziców i innych dorosłych. Taka zabawa – jeśli cofniemy się do czasów dzieciństwa była zawsze weselsza. Ba, same dzieci uważają często za zabawę dopiero ten moment, gdy w aktywność tę nie wściubiają swego nosa dorośli – przynajmniej te starsze dzieci w zabawach grupowych, bo dwulatki to potrafią dość intensywnie jojczyć żebyśmy to my się z nimi bawili 😀

W kontekście potencjalnych skutków długofalowych autorzy powołują się natomiast na kilka konceptów. Pierwszy z nich to teoria Locus of control (LoC), czyli poczucie umiejscowienia kontroli. Wewnętrzne poczucie umiejscowienia kontroli odnosi się do przekonania danej osoby co do tego, że ma ona kontrolę nad swoim życiem i może w związku z tym radzić sobie z problemami gdy pojawią się na jej drodze. Zewnętrzne poczucie umiejscowienia kontroli zakłada z kolei, że na to co się dzieje z nami mają wpływ czynniki poza naszą kontrolą. Niskie poczucie wewnętrznej kontroli może zatem wiązać się z wyższym ryzkiem lęków i objawów depresyjnych. Autorzy przytaczają zresztą pracę, która sugeruje, że u współczesnych młodocianych nie tylko poziom lęków i innych psychopatologii, ale też właśnie wewnętrznego poczucia kontroli leci na łeb na szyje. No i w związku z tym oni postulują, że brak swobodnej, samodzielnej zabawy i innych samodzielnych aktywności, podczas których dzieciaki muszą podejmować własne decyzje i rozwiązywać własne problemy, może prowadzić do przekonania, że nie są w stanie przejąć kontroli nad własnym życiem i przez to mieć niskie wewnętrzne LoC. A z tym może się wiązać cała plejada problemów.  

Kolejną teoretyczną podkładkę pod ich postulaty stanowi teoria autodeterminacji, która zakłada, że ludzie wiodą przyjemniejsze żywoty, gdy żyją w zgodzie ze swoimi wewnętrznymi pragnieniami i decyzjami. Oraz jej podteoria – teoria podstawowych potrzeb psychologicznych, która zakłada, że by czuć się w kontroli potrzebujemy:

  •  autonomii by wybierać własne ścieżki
  • poczucia kompetencji (tj. świadomości że mamy odpowiednie umiejętności by wybierać te ścieżki)
  • i relacji, które zapewnią w tym wszystkim wsparcie.

Nuda wiem, ale jeszcze nie ziewajcie, bo w skrócie chodzi o to, że rodzicielstwo wzmacniające autonomię i pozwalające na nią może być pomocne w zapewnianiu tych potrzeb. Ot choćby swobodna, wolna zabawa jest niejako definicją fuzji autonomii, rozwijania umiejętności potrzebnych w różnych elementach życia oraz budowania relacji – bo przecież w zabawie one się kształtują. Podobnie będzie z samodzielnymi aktywnościami starszych dzieci. Choćby wyprawą do szkoły bez podwózki rodzica, za to w towarzystwie kolegi z osiedla.

Ostatnia podkładka to perspektywa ewolucyjna, czy ściślej – niedopasowania ewolucyjnego. W historii naszego gatunku dzieci miały bowiem zwykle dużo wolności i swobody, wierzono w ich kompetencje i… wymagano od nich wkładu w życie społeczności (np. pomocy w zbieraniu jedzenia). Na przestrzeni wieków i szerokości geograficznych rodzice zdawali sobie sprawę z ryzyka jakie wiąże się z dawaniem takiej autonomii już kilkuletnim dzieciom, ale uważali też, że jest to niezbędny element edukacji dziecka, wdrażania go do dorosłości. No i bycia członkiem społeczności – w niektórych społecznościach już małym, nawet pięcioletnim dzieciom powierza się obowiązki i zadania ważne dla grupy. Patrząc z tej perspektywy wydaje się, że dzieci mogą mieć niejako zaprogramowaną silną potrzebę bycia angażowanym w codzienne aktywności ważne dla społeczności, uczenia się przez bezpośrednie doświadczenie i oczekiwania, że będzie w nich pokładane coraz większe zaufanie i niezależność. Jak podkreślają autorzy jeszcze kilka dekad temu dzieciaki nawet w krajach mocno rozwiniętych miały rozsądne opcje na zaspokojenie tych wszystkich potrzeb, ale z czasem poziom monitorowania i nadzorowania przez dorosłych je zniwelował. By nie rzec – odebrał.

Autorzy zwracają też uwagę na to, że współcześni rodzice są regularnie bombardowani informacji o tym jakie niebezpieczeństwa czyhają na pozostawione bez nadzoru dzieci i tym jak ważne są świetne osiągnięcia w szkole. A równocześnie prawie wcale nie słyszą, że dzieci wraz z wiekiem potrzebują coraz częstszych opcji na niezależne aktywności, w tym samodzielną, kierowaną przez nie zabawę, a także poczucia, że wnoszą wkład w życie rodziny i społeczności, bo stanowi to dla nich jasny sygnał, że można im ufać, są odpowiedzialne i mają w sobie sprawczość. Dzieciaki muszą bowiem czuć, że potrafią sobie poradzić z zadaniami, wyzwaniami i codziennością zwykłego życia – nie tylko tego szkolnego. Niestety naszych trzech starszych panów badaczy, zauważa też dość przytomnie, że często nawet ci rodzice, którzy zdają sobie z tego wszystkiego sprawę, boją się wychylać z tym dawaniem dzieciom sprawczości i samodzielności z obawy przed posądzeniem o zaniedbania czy bycie parszywymi rodzicami.  

Całość wieńczy kierowana do specjalistów zachęta do tworzenia regulacji i przestrzeni sprzyjających wspieraniu dziecięcej autonomii. I sugestia by zastanowić się jak przełamać swoje strachy i przekonania, tak by umożliwić dziecku sprawczość i samodzielność odpowiednią do jego poziomu rozwoju i dojrzałości, okolicy w jakiej mieszka (bo to może zmieniać postać rzeczy) i możliwości rodziny. W pracy pada też intrygujące stwierdzenie, że w przeciwieństwie do innych kryzysów zdrowia, ten nie jest spowodowany jakimś paskudnym wirusem czy złymi warunkami sanitarnymi, tylko dobrymi intencjami, które zaszły za daleko. Intencjami, które miały chronić dzieci i zapewnić im lepszą (rozumianą jako więcej) edukację – nie tylko tę szkolną.

I nie wiem jak wam, ale mi się to bardzo podoba. Uważam, że w czasach chuchania i dmuchania, nadzorowania i niepozwalania dzieciom na używanie noża w stołówkach placówkowych oraz stanu typu szok i niedowierzanie gdy ośmiolatek chodzi sam do szkoły, to jest fajny powiew świeżości. Warty refleksji i przypomnienia sobie własnego dzieciństwa. Bo ono miało też trochę fajnych elementów. A że zbliżają się wakajki, lato i beztroska, to może uda się wam znaleźć jakieś fajne rozwiązania możliwe do wdrożenia w waszych warunkach, które te sprawczość, autonomię i samodzielność będą wzmacniać.

Może pierwsze samodzielne wyjście do osiedlowej żabki po masło? Może plac zabaw z kolegami? Może samodzielna droga do szkoły od września? Kto wie co wam przyjdzie do głowy 😉

Grey i wsp., 2023. Decline in Independent Activity as a Cause of Decline in Children’s Mental Wellbeing: Summary of the Evidence

Autorka książki Pierwsze lata życia matki i współautorka Wspieralnika rodzicielskiego. Od niemal dekady przybliża rodzicom badania związane z tematami okołorodzicielskimi - nie po to by im doradzić, ale po to by ich ukoić. Czekoladoholiczka, która nie ma absolutnie żadnego hobby. Poza spaniem rzecz jasna. Pomysłodawczyni nurtu zabaw Montesorry, a także rodzicielstwa opartego na lenistwie. Prywatnie mama trójki dzieci.

1 Comment

  • Odpowiedz 19 lipca, 2024

    Julia

    Z tym nożem w placówkach to komentarz w punkt! Moja dwulatka używała w domu, a potem poszła do przedszkola i przestała… W przedszkolu jej nie dawali, więc w domu też nie chciała.
    Zaraz idzie do szkoły, a ja nadal czekam aż dostanie ten nóż do obiadu z powrotem 😉

Leave a Reply